Witold Pelka - Książe Łgarzy A.D.2021: "Coś za coś" i Mikroreportaż o uspokojeniu"

Godło: Miśkiewicz

Mikroreportaż o miłości

W godzinach szczytu niełatwo przecisnąć się przez miasto. Samochody, piesi, rowery, hulajnogi. Wszystko pędzi. Na ławce w parku, nieco z dala od centrum, siedzi kobieta. Ma dwie torby. Jedną pustą. Patrzy w przestrzeń. Nic więcej. Wszyscy gdzieś biegną, a ona niewzruszenie patrzy w dal. Nikt nie zwraca na nią uwagi. Większość się spieszy. Kiedyś podszedł do niej strażnik miejski i zapytał, czy nie potrzebuje pomocy. Przecząco kręciła głową. Co jakiś czas tylko wstaje na chwilę, rozkłada ramiona i zagarnia do siebie powietrze. Na twarzy w tym momencie maluje się jej uśmiech. Powtarza tę czynność kilka razy. Potem znów siada i nieruchomieje. Obserwuję ją od trzech tygodni. Przychodzi około 9. O 10.12 zjada śniadanie. Być może drugie. Bo nie je łapczywie. Ma termos z jakimiś płynem. Chyba nie jest to herbata. Ale wódka też nie. Cały czas bowiem siedzi prosto. Nie przechyla się. A z termosu pociąga często i to długie łyki. Około 12 wyjmuje gazetę i drze ją na malutkie kawałeczki. Przed 13, kiedy słońce jest już wysoko, zdejmuje płaszcz i przez chwilę biega z nim wokół ławki. Wygląda jakby łapała wiatr. Dziwi mnie trochę to zachowanie. Ja w każdym razie tak nie robię. Na początku chciałem ją przepędzić. Bo to przecież moja ławka. No ale potem pomyślałem, że trzeba być dla takich dziwaków tolerancyjnym. Nie jest zbyt chętna do rozmowy. Trudno. Jakoś się przyzwyczajam. W sumie mi nawet nie przeszkadza. Kiedy chcę się położyć, to ona się posunie. Ławka nie jest długa, ale przy pewnej wyrozumiałości obu stron mieścimy się. Chyba nawet pasujemy do siebie. Jej jest najładniej w brązowym. Ma taki sweter. W sumie nie wiem, czy w innym kolorze byłoby jej lepiej, bo ma tylko ten jeden. Oczy jej mi się podobają. Takie duże. Fioletowe. Ładne. Myślę, że ona ma taką ciekawą osobowość. Nie to co te głupie gołębie, które zawsze dają się nabrać na kawałki gazety, które rozrzucamy wokół ławki. Myślą, że to jakieś żarcie. Uśmiech też ma ładny. Kiedy się śmieje, cały świat się śmieje. Moja mama mówiła na taki uśmiech: Szóstka. Ona tak się śmieje. Widać jej szóstki. Tylko szóstki. Ale to nic. Ja mam dwójki, więc jesteśmy parzyści w uśmiechach. Mało rozmawiamy, bo w sumie nie ma o czym. Ja mam swoje sprawy, ona swoje. Nic nie mówimy, a jednak się dogadujemy. Ostatnio dała mi spróbować tego płynu z termosu. Ziółka jakieś, ale kopią, znaczy uspokajają raczej. Przez to można chyba tak znieruchomieć. Miło nam się siedzi. Ostatnio zapytałem ją, dlaczego tak się co pewien czas zrywa z ławeczki i macha rękami albo nagina z tym płaszczykiem po trawniku. Odpowiedziała, że w ten sposób ogarnia rzeczywistość. Czyli mamy kolejny punkt styczny naszych charakterów. Ja też ogarniam rzeczywistość, ale na siedząco. Bo pracę mam bardziej siedzącą. Tak że widać, jak się pięknie uzupełniamy i może coś w dalszej perspektywie z tego będzie. Miłosnego bardziej. Wczoraj jakieś typy z Zieleni Miejskiej pomalowały nam w nocy ławkę na zielono. Jak to teraz wygląda. Ona ma brązowy sweterek, ja buraczkową koszulę, więc się gryzie, no! Może poszukamy sobie innego parku? Pójdziemy gdzieś. Tam, gdzie nas docenią, bo takich fachowców od ogarniania rzeczywistości mało jest. Sami zobaczcie. Reszta społeczeństwa lata jak opętana po mieście, a ktoś musi panować nad całością. I to jesteśmy my. Ja i ona. Yin i yang, że tak powiem. To nie sztuka ogarnąć siebie, ale świat. No. Dzisiaj dam jej kwiaty. Chyba że ci ogrodnicy - patałachy nieogarnięte - nie przywiozą ich na klomb. Wtedy nie dam. Po prostu zajmiemy się swoją robotą, a oświadczyny poczekają i będziemy zmuszeni jeszcze jakiś czas żyć w nieformalnym związku. Z tym że planuję zalegalizowanie tego uczucia, bo tyle jest jeszcze spraw do ogarnięcia, że we dwoje będzie nam łatwiej.

Godło: Miśkiewicz

Mikroreportaż o uspokojeniu

W samym środku wielkiego miasta stoi dom. Niepozorny. Elewację ma w kolorze pieczarkowym. Płaski dach i małe okienka od frontu. Nad drzwiami wejściowymi wisi napis: Instytut Preselekcji Kryminalnej. Inspiruje mnie to. Przy furtce domofon. Ma zielone światełko na przycisku. Dzwonię. Nikt nie otwiera. Dzwonię więc jeszcze raz i jeszcze raz. Przechodząca obok starsza pani mówi: - Ten domofon jest zepsuty. Trzeba rzucić kamieniem w okno. Szukam jakiegoś kamienia. Rzucam. Szyba pęka z trzaskiem. Przyjeżdża policja. Zgarniają mnie. Znikąd pojawia się staruszka, która doradzała mi użycie kamienia.

- To ten łobuz panie posterunkowy – mówi – niewiele brakowało, a włamałby się do środka. Prawie już zerwał mi płaszcz i spódnicę. A spódnicę mam z prawdziwej wełny. Takich już teraz nie robią. Kiedy wybijał okno, śmiał się lubieżnie i złowieszczo. Pewnie chciał zaciągnąć mnie w krzaki. A najbliższe krzaki są przecież jakieś 200m stąd. Ciągnąłby mnie taki kawał po chodniku i na pewno zgubiłabym beret. A to pamiątkowe nakrycie głowy jeszcze ze stanu wojennego. Wzmocniony od spodu drutem i blachą falistą. Musiałam zadzwonić po pomoc. Nie wiadomo skąd zjawia się ekipa telewizyjna. Patrol staje przed samochodem. Ktoś podaje im kwiaty. Wręczają je i mówią:

- Dziękujemy pani Krysiu, na panią zawsze można liczyć – policjant uśmiecha się porozumiewawczo.

- Czuwaj! – krzyczy pani Krysia. Dwa krótkie ujęcia i goście z kamerą znikają. Pakują mnie do radiowozu. W samochodzie wlepiają mi mandat 500 zł. Wysiadam, patrzę przez chwilę. Staruszka podchodzi do auta i przez okno zabiera banknot stuzłotowy. Słyszę, jak mówi szeptem: - Dobry dzień, co nie, już trzeciego łapiemy. Policjanci odjeżdżają. Nie daję za wygraną. Podchodzę do kobiety.

- Dlaczego pani to robi? - pytam.

- Taką mam pracę. Wychwytujemy osoby mające predyspozycje do chuligaństwa. Działania prewencyjne.

- Pani jest w zmowie z policją! - krzyczę oskarżycielsko.

- No synku. Uważaj do kogo startujesz. Jestem agentką preselekcji. Krystyna Doniósł – emerytowany podkomisarz. Wyciąga legitymację. - I radzę uważać – dodaje - masz, chłopie, genetyczne skłonności do przestępstwa. No już. Znikaj, bo każę cię odstawić na komendę.

Powstaje we mnie refleksja, która rośnie. Trzeba się jednak pilnować- myślę - człowiek nigdy nie wie, kiedy władza wystawi go na próbę. Starsza pani wchodzi do budynku z napisem Instytut Preselekcji Kryminalnej. Starannie zamyka drzwi. Dzięki ludziom takim jak ona, możemy bezpiecznie chodzić po ulicach i uniknąć ciężkiego więzienia. Nigdy nie wiemy, co w nas siedzi. A może siedzieć chuligan. W tym czasie szklarz wstawia w okno nową szybę. Wieczorem widzę swój podły uczynek w telewizyjnym programie „Uliczne bandyctwo”. Wstydzę się. Najważniejsze jest jednak bezpieczeństwo wewnętrzne – myślę sobie i spokojnie zasypiam.

Godło: Miśkiewicz

Coś za coś

Od kiedy pamiętam, w klatce A naszego bloku trwały nieustanne konflikty między sąsiadami. Właściwie wszyscy byli poobrażani na wszystkich. Pan Bolesław z parteru szczerze nienawidził sąsiada z góry, któremu regularnie pękało akwarium i woda przez sufit przelatywała do jego mieszkania – na szczęście bez ryb. Pani Krystyna z pierwszego piętra nie cierpiała młodych Kulebiaków, którzy uwielbiali heavy metal i słuchali go od białego rana aż do 22 w wersji heavy czyli z głośnikami zwróconymi w stronę mieszkania pani Krysi. Nawet jeśli obdarowana muzyką pani Krystyna chciała wyrazić swoje niezadowolenie, nie mogła. Nikt jej nie słyszał. Próbowała dzwonić na policję, a jakże, ale jej doniesienie nie zostało zarejestrowane, za to oficer dyżurny pięknie usłyszał „Higway to hell” AC/ DC. Do tego można jeszcze dodać Pana Józka – miłośnika hodowli małej trzody chlewnej na balkonie, który obdarowywał niezwykłą wonią swego wieprzka nie tylko klatkę A, ale pół osiedla. Poziom wzajemnych pretensji wzrastał niebezpiecznie. Złamano już wszystkie zasady dobrego wychowania. Niewiele brakowało, aby fala nienawiści przelała się, pogrążając w swoich odmętach porządnych i spokojnych przecież ludzi. Napięcie wzrastało. Bezpośredni sąsiad pana Józka wychodził na balkon i chrumkał lub pokrzykiwał: - Świnia, świnia, smród! Co na adresacie tych słów nie robiło żadnego wrażenia, ponieważ skoro są świnie, to musi być smród i nie ma w tym nic niezwykłego. Prosta gospodarska logika. Pan Bolesław, zalewany kolejny raz wodą z akwarium, pewnego dnia, kiedy zobaczył krople na suficie, postanowił, jęty szałem, podstawić wiadra i wylewać ich zawartość pod drzwi nieszczęsnego akwarysty. Koniec końców podrzucił mu karteczkę o treści: „Jeszcze raz mnie zalejesz, a przyjdę zrobić ci z tych rybek sushi przy pomocy wiązki dynamitu!” Napięcie rosło! Emocje nabrzmiewały! I były napięte jak postronki! O ile jeszcze ktoś wie, co to takiego. Nie wiecie? Sprawdźcie w Wikipedii. Już sprawdziliście? Dobra. Czyli te postronki miały pękać. Już, już szykował się wybuch powszechnego: Ku…, chu.. i wypie…, ale wtedy na arenie konfliktu pojawił się niespodziewanie niepozorny sąsiad Pan Maurycy. Nikt nie zwracał na niego uwagi, bo zawsze był grzeczny, zamiatał klatkę schodową poza kolejnością i zbierał papiery pod balkonami. Zwyczajny był. Taki po prostu, mówiąc językiem botanicznym, zwyczajniak grzecznowaty. I to właśnie on zauważył panią Krysię, która z piłą łańcuchową, pożyczoną od szwagra, szła już pod drzwi młodych Kulebiaków, żeby wyciąć im numerek. Gdy spojrzał w jej oczy, zrozumiał sens filmu „Teksańska masakra piłą mechaniczną”. Postanowił działać. Nie wiadomo skąd wziął w sobie tyle siły, ale stanął na drodze mścicielki i wyszeptał:

- Pani da spokój. Ja to załatwię. Po czym poszedł do młodych miłośników metalu i przekazał im wiadomość, że pani Krystyna bardzo prosi o korzystanie ze słuchawek, ponieważ nie lubi heavy metalu i że oni - jako ludzie tolerancyjni - świetnie to zrozumieją. O dziwo, pomogło. Potem Pan Maurycy udał się do akwarysty i grzecznie wyjaśnił, aby nie zalewał bezmyślnie pana Bolesława, ma on bowiem nadciśnienie i każda nerwowa sytuacja grozi mu śmiercią. Hodowca rybek zrozumiał, przeprosił i dał swojemu sąsiadowi złotą rybkę w słoiku typu Weka. Żywą. Niesiony sukcesem negocjator wziął się także za najtrudniejszą sprawę. Odwiedził balkonowego hodowcę świń i pokazał mu zdjęcie komina osiedlowej kotłowni, która okropnie truje smogiem trzodę chlewną, co powoduje psucie się mięsa. Efekt przerósł oczekiwania wszystkich. Sąsiad wywiózł tucznika do kolegi na wieś, ponieważ jak stwierdził: - Jo żem nie wiedzioł, że miastowe to mi tak świnoka trujom. W ten sposób wszystkie spory zostały załagodzone, a Pan Maurycy wrócił do swojej codzienności, której znów nikt nie zauważał. Pewnego dnia jednak naszego bohatera w czasie wieczornego spaceru spotkała smutna przygoda. Niespodziewanie otoczyła go grupka młodych, bojowo nastawionych do życia młodzieńców. Chcieli, żeby zdjął i zniszczył swoje okulary w czerwonych oprawkach, ponieważ na kilometr pachną jakąś dewiacją. Starszy pan próbował wykorzystać swoje talenty negocjacyjne, które jednak utonęły pośród okrzyków: - Masz problem? Masz problem!. I wtedy z klatki wyleciała pani Krysia z piłą łańcuchową i pan Bolek z wiadrem wody, i Kulebiakowie z łańcuchami odpiętymi pośpiesznie od odzieży, i akwarysta z piranią, a nawet świniareczek Józek z widłami. Poleciało wszystko: Ku…, chu…, ja pie…, wypie… i problem się szybko rozwiązał. Bo jeśli umiesz być grzeczny za kogoś, to on potrafi być chamski za ciebie. Więc jakaś harmonia w tym świecie panuje. Tylko zrób pierwszy krok w jej stronę. Śmiało!

Turniej Ru

Sponsorzy Główni
Patronat Honorowy
Organizatorzy
Stowarzyszenie TMFS

 ul. Pocztowa 2a
59-920 Bogatynia
Adres do korespondencji:
ul. Sztygarska 21
59-920 Bogatynia
NIP: 615-10-24-734
tel. 664 394 272

Tu jesteśmy